Biznes nie lubi akademików, ludzi zajmujących się snuciem teorii, produkujących stosy papieru, ale niemających pojęcia, jak z kartki przejść do rzeczywistości. Akademicy nie lubią biznesu, bo fundusze inwestycyjne wymagają doświadczenia, prototypów i gwarancji. I pojawiają się tarcia.
Słownik biznesu i nauki
Gdyby taki słownik istniał, to pod P na pewno znalazłoby się hasło jak Pankiewicz. W branży na styku najbardziej innowacyjnej nauki i obiecującego biznesu to postać znana i ceniona. Człowiek, który jest po trosze miłośnikiem wiedzy i inwestorem. To on rodzaje karty tak, gdzie nikt inny nie ma odwagi wyłożyć grosza. Zarządzany przez niego fundusz znajduje środki na projekty, które bez niego nie wyszłyby nawet poza fazę teorii. A wychodzą, i to wychodzą daleko, ponieważ odnoszą komercyjne sukcesy. A to wszystko bez biurokratycznej otoczki, w której zakochani są zarządzający standardowymi funduszami.
Nauka potrzebuje pieniędzy, żeby zmienić się w biznes
Zdecydowana większość pomysłów naukowych ma potencjał ekonomiczny. Dziś akademicy tak naprawdę nie pracują już nad zagadnieniami, które rozwiązuje się tylko po to, żeby coś dopisać do szkolnych podręczników. Nauka doszła do tego etapu, że każda zdobycz może zrewolucjonizować nasz świat. Ale nie tak, jak Big Data, które są w zasadzie po prostu zastosowaniem szybszego komputera do pracy na większym zbiorze danych. Mowa tu o innowacjach, które biorą się nie ze skalowania, tylko ze zmiany perspektywy. A takich naukowców, którzy odkrywają nowe możliwości, w Polsce nie brakuje. Brakuje im tylko pieniędzy. Zanim takie odkrycia dadzą wyniki finansowe, trzeba przejść długą drogę rynkową. Od pogłębionych analiz, przez prototypy, testy, pilotaże, krótkie serie, aż po realne zastosowania. A na każdym etapie coś się zmienia. Tymczasem fundusze inwestorów trzymane są w kieszeni na projekty, które mają za sobą już przynajmniej pilotaż.
Sam finansujesz pilotaż? Niczego nowego nie robisz
Problem polega na tym, że samo dojście choćby do fazy prototypu, wymaga olbrzymich pieniędzy. Ośrodki akademickie ich nie mają. Naukowcy szukają ich na zewnątrz, ale inwestorzy są zainteresowani wyłącznie propozycjami, które już przynajmniej w minimalnym stopniu udowodniły swoje znaczenie praktyczne. I to na scenę wchodzi Pankiewicz, który zamiast tabel z dokładnymi wyliczeniami, używa przede wszystkim intuicji i umiejętności poznania się na ludziach. Zgoda – to wybitnie mało precyzyjne narzędzia, ale nikt, kto działa na poważnie w innowacyjnych technologiach, nie zaprzeczy, że często to jest jedyna rzecz, którą ma się na początku do dyspozycji. Na wczesnym etapie każdy pomysł może przynosić zyski na papierze, ale to, czy stanie się tak w rzeczywistości, zależy już od kierunków rozwoju. Zamiast ich ograniczania, trzeba je zwiększać, a może wtedy, zamiast zamykać najbardziej obiecujące start-upy, zaczniemy je w Polsce otwierać. Szkoda tylko, że na razie większość takich sukcesów może odbywać się wyłącznie dzięki odwadze jednego inwestora.